W połowie maja tego roku miałam przyjemność odbyć świetną wycieczkę rowerową. W 3 dni przejechaliśmy 320 km jadąc ze Zgorzelca do Zielonej Góry, ale nie popularnym szlakiem Odra-Nysa wzdłuż granicy, tylko wjeżdżając bardziej w głąb Niemiec. Trasa okazała się piękna.
Zaczęliśmy wycieczkę od dojazdu pociągiem z Wrocławia do Zgorzelca. Aby uniknąć problemów z miejscami na rowery na popularnej trasie, wyruszyliśmy w piątek o 6 rano. Dosyć często jeżdzę Kolejami Dolnośląskimi w weekendy i już kilka razy spotkałam się z nieprzyjemnymi sytuacjami. Raz mnie i znajomych konduktorka nie wpuściła do pociągu mówiąc, że nie ma już miejsca na rowery. Kilka razy musiałam dyskutować, aby wejść z rowerem, nawet na pierwszej stacji. Kilka razy widziałam jak kogoś innego z rowerem konduktor nie wpuścił. W piątek rano nie spodziewałam się jednak problemów… Piątka znajomych wsiadła na dworcu głównym, a ja z dwójką innych znajomych mieliśmy dołączyć na kolejnej stacji. Mimo że w pociągu nie było prawie nikogo oprócz naszych znajomych, konduktor zabronił nam wchodzić do pociągu, mówiąc, że nie ma miejsca. Zignorowałam jego słowa, po prostu weszliśmy i już będąc w pociągu dalej negocjowaliśmy i ładnie układaliśmy rowery, udowadniając, że wszystkie się zmieszczą. Ostatecznie nikogo nie wyrzucił, ale niestety takie są realia podróżowania z rowerem Kolejami Dolnośląskimi. Jeśli jest już kilka rowerów w pociągu, to to, czy wejdziesz, zależy od tego, na jakiego konduktora trafisz. Nie ma znaczenia, czy masz bilet, czy nie.
Dalsza podróż pociągiem przebiegła już bez przygód i po 2 godzinach rozpoczęliśmy naszą wyprawę. Pierwsze kilkanaście kilometrów to jazda głównie po asfaltowych ścieżkach rowerowych, którymi dojechaliśmy do pierwszej atrakcji tego dnia – wzgórza w Königshain.
Na wzgórze musieliśmy już wjechać po polnej drodze a na samej górze okazało się, że zupełnie nie jest to teren do jazdy trekkingowej, więc było trochę prowadzenia rowerów. Ale jednocześnie było to bardzo miłe miejsce na chwilę przerwy. Mnie najbardziej zainteresował kamieniołom, na którym od razu wypatrzyłam błyszczące się z daleka stanowiska wspinaczkowe. Po bliższym przyjrzeniu się zauważyłam jednak, że obicie dróg jest dosyć słabe, więc raczej nie przyjadę tam na wspinanie.
Kolejne 35 km jechaliśmy po asfaltowych, szutrowych i leśnych drogach, mijając po drodze kilka stawów.
Następnie zbliżyliśmy się do granicy i szlakiem rowerowym Odra-Nysa dojechaliśmy do przejścia granicznego w Łęknicy.
Bardzo ciekawa okolica. Po obu stronach granicy mieści się Park Mużakowski, wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Warto zobaczyć zamek po niemieckiej stronie (w Bad Muskau) oraz wjechać na wzgórze po polskiej stronie.
Będąc w okolicy szkoda byłoby nie odwiedzić również Geoparku Łuk Mużakowa. Park należy do Światowej Sieci Geoparków a na jego terenie znajduje się kilka pokopalnianych jezior w interesujących kolorach oraz wysoka wieża z widokiem na jedno z nich.
Stamtąd mieliśmy jeszcze ok. 15 km do Olszyny, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg w motelu (Centrum Olszyna).
Mimo że nasza trasa prowadziła głównie po Niemczech, ze względu na ceny zależało nam, aby nocować w Polsce. Warunki w motelu nie były ekskluzywne, ale było wszystko, czego potrzebowaliśmy. Sklep spożywczy otwarty całą dobę, kuchnia dla tych, którzy chcieli samemu zrobić sobie śniadanie i bar dla tych, którzy woleli, żeby ktoś im przygotował. Rowery na noc zostawiliśmy w pomieszczeniu, na które miała oko całodobowa ochrona. Rezerwację zrobiliśmy przez Booking.com, a koszt za osobę wyniósł 70 zł.
Następny dzień zaczęliśmy od powrotu do Niemiec, co wiązało się z ok. 2 km piaszczystym odcinkiem.
Wystarczyło jednak przekroczyć granicę, aby ponownie pojawiły się świetne asfaltowe szlaki rowerowe.
A przy okazji… Przejeżdzając przez niemieckie wsie kilka razy zauważyłam takie coś, jak na poniższym zdjęciu. Przypomina mi to wielką palmę wielkanocną. Ktoś może wie co to i po co?
Pierwszym punktem wycieczki drugiego dnia była wieża widokowa nad jeziorem Felixsee. Całkiem spora.
Następnie kilkanaście kilometrów po pięknej drodze…
…i kolejna wieża, ale ta już nie była taka spektakularna.
Zaraz potem trasa zaczęła biec wzdłuż jeziora, nad którym zrobiliśmy dłuższą przerwę. Nad jeziorem znajduje się plaża oraz mały bar, w którym można kupić frytki, burgery rybne itp.
Dalej trasa prowadziła przez większe miasto Chociebuż (Cottbus), które w całości można przejechać ładną ścieżką rowerową wzdłuż rzeki.
Za Cottbus trochę szutrów…
… i tam rozdzieliliśmy się. Pierwotny plan zakładał, że zanim skierujemy się do Polski, pokręcimy się w okolicach stawów na północ od Cottbus. Ze względu na późną porę i przelotne deszcze, pojechała tam jednak tylko trójka najsilniejszych. Ja z pozostałymi skróciłam trochę trasę i jedynie przejechaliśmy obok stawów. Według relacji drugiej ekipy, myślę, że mamy czego żałować.
Nocleg na ten dzień mieliśmy zaplanowany w Gubinie, w pensjonacie Atena, ale nie polecam tego miejsca. Rezerwację załatwiał kolega przez telefon i miał wrażenie, że pani z obsługi jest zaganiana i trochę nieogarnięta. Dlatego dla pewności 3 dni przed naszym przybyciem zadzwonił, żeby potwierdzić rezerwację. Dowiedział się, że jak najbardziej mamy tę rezerwację, natomiast na miejscu okazało się, że jednak pani najwyraźniej o nas zapomniała… Mieliśmy problem, żeby w ogóle znaleźć kogoś z obsługi, a jak już to się udało, okazało się, że mają tylko dwa wolne miejsca i to jak poprzesuwają między pokojami innych gości ;) Ostatecznie dwie osoby z naszej ekipy nocowały tam, a ja z pozostałymi w znajdującym się niedaleko pensjonacie Lech. Dwójka z Ateny nie była zadowolona z jakości noclegu, ale ja w Lechu nie narzekałam. Co prawda 80 zł za pokój w piwnicy, a pamiętam, jak 10 lat temu za taki standard płaciło się 30 zł, ale cóż… inne czasy. Był dach nad głową, łazienka i aneks kuchenny w pokoju, rowery bezpieczne w pokojach, więc dla mnie wystarczająco.
Następny dzień zaczął się nietypowo jak na Polskę, bo równą, asfaltową ścieżką rowerową.
Bardzo dobrze, że zaczynają takie powstawać w naszym kraju. Wciąż jest ich jednak znacznie mniej niż w Niemczech.
Większość trasy trzeciego dnia wyglądała typowo, jak w Polsce. Publiczne drogi, na szczęście mało ruchliwe, ale z asfaltami o różnej jakości a w lasach dużo piachu. Do tego trochę kostki brukowej oraz drogi szutrowe, które wtedy były całkiem ubite, ale domyślam się, że jeśli długo nie pada, to też może być tam bardzo piaszczyście.
Wyprawę zakończyliśmy w Zielonej Górze, skąd wróciliśmy pociągiem do Wrocławia. Tym razem był to pociąg Regio a nie Kolei Dolnośląskich, w którym spokojnie zmieściliśmy się z rowerami.
Dodaj komentarz