Warta Gravel to 400-kilometrowy ultramaraton rowerowy po Wielkopolsce. Moje pierwsze zawody i pierwszy tak długi dystans przejechany za jednym razem. Zróżnicowana trasa, ładne krajobrazy, dobra pogoda i mój dobry wynik sprawiły, że były to bardzo udane dwa dni :)
Już 2 lata temu, dojeżdżając rowerem z Warszawy do Poznania, przekonałam się, że jestem zdolna do bardzo długiej jazdy.
Później było kilka innych długich wycieczek, m.in. Krwawa Pętla, trasa z Białegostoku do Warszawy i tegoroczne 380 km w 33 godziny, po których na serio zaczęłam się zastanawiać nad sprawdzeniem swoich sił w jakimś ultramaratonie.
Stanęło na Warta Gravel – 404 km w okolicach Poznania. Płaski teren, a ja na podjazdach jestem słaba, krótki dystans jak na ultramaraton i zapewnienia organizatorów, że nie będzie dużo piachu – brzmiało jak coś dla mnie. Do tego limit czasu 60 godzin, który dawał przestrzeń na wypadek, gdyby nie poszło mi tak jakbym chciała.
Zapisałam się na wyścig i postanowiłam spróbować przejechać cały dystans bez snu. Wytrzymałość mam dobrą, ale tempo słabe i na jednodniowych wycieczkach ze znajomymi często to ja jestem na końcu. Dlatego wiedziałam, że w moim przypadku jedyny sposób na to, żeby uplasować się gdzieś w środku stawki a nie na końcu, to nie spać, tylko jechać i liczyć na to, że inni pójdą spać.
Czy to się uda, nie miałam pewności. Co prawda z Warszawy do Poznania dystans był niewiele krótszy, ale w całości po asfalcie i z wiatrem. Na ostatniej 380 km trasie wiatr nie pomagał i było trochę podjazdów, ale jednak w zdecydowanej większości asfalt. Spodziewałam się, że na trasie gravelowej będzie znacznie trudniej.
W momencie zapisów na zawody nie było jeszcze opublikowanej trasy, ale wkrótce się pojawiła. A zaraz po tym posty na facebookowej grupie dla uczestników, przedstawiające zdjęcia piachów jak nad morzem. Nikt nie napisał jak długie są te piaszczyste odcinki, ale wyobraziłam sobie, że może ich być nawet 50 km. „To ja chyba dwie noce będę jechać a nie jedną…” – pomyślałam, ale nie zarezerwowałam żadnego noclegu. W końcu o to chodziło, żeby sprawdzić, na co stać mój organizm.
Kilka dni przed zawodami organizatorzy wprowadzili małe poprawki w trasie, do tego przyszły deszcze, których dawno już nie było, więc przed samym startem miałam nadzieję, że nie będzie tak źle z tymi piachami. Zawody zaczynały się w piątek, więc już w czwartek wieczorem przyjechałam do Poznania, aby porządnie się wyspać. Bardzo mnie też ucieszyło, że będę startować w przedostatniej grupie, o 8:50 a nie o 8. Zawsze trochę więcej snu.
Ale i tak się nie wyspałam… Obudziłam się w środku nocy i ze 2 godziny nie mogłam zasnąć. Przespałam ok. 6-7 godzin. Dla mnie to za mało.
„Oj, będzie ciężko” – pomyślałam rano i wyruszyłam na start.
Na początku nie spieszyłam się. Nie chciałam się zmęczyć za szybko, więc jeszcze w Poznaniu zostałam w tyle za zawodnikami z mojej grupy, a wkrótce zaczęły mnie wyprzedzać osoby z kolejnej grupy, startującej 5 minut później.
Nie przejmowałam się tym i cieszyłam jazdą świetnymi ścieżkami nad samą rzeką i pięknymi terenami na obrzeżach Wielkopolskiego Parku Narodowego.
Po 30 km jazdy na południe przejazd przez most, odwrót na północ i ponownie wjazd do Poznania. A tam świetna Wartostrada…
oraz ścianka wspinaczkowa przy samej ścieżce rowerowej!
„A może przerwa na wspinanie?” – przeszło mi przez myśl – „Ale nie, przecież jestem na zawodach”.
Ruszyłam więc dalej i wkrótce pojawiło się to, czym straszyli i czego nie znoszę – PIACH.
Ale nie było tak źle. 200, może 300 m męki i można było jechać dalej. Niedługo potem trasa zaczęła wieść ubitymi wąskimi leśnymi ścieżkami. Takie uwielbiam!
Po 85 km, w Murowanej Goślinie zrobiłam dłuższą przerwę na kebaba. Mniej więcej wtedy zauważyłam też, że w końcu przestały mi się kleić oczy z niewyspania.
100 km przekroczyłam po 8 godzinach od startu. Zadowolona byłam z takiego wyniku i pomyślałam, że będzie bardzo dobrze, jeśli uda mi się takie tempo utrzymać przez cały wyścig. Ale nie miałam na to dużej nadziei. W nocy i nad ranem zawsze jeżdżę wolniej, no i wciąż spodziewałam się piachów do kostek.
Kolejny dłuższy przystanek czekał mnie na 118 km, gdzie organizatorzy przygotowali „PićStop”. Można było napić się ciepłej herbaty lub kawy, zjeść banany i uzupełnić bidon. W samą porę, bo już wkrótce byłby pusty.
Po PićStopie nabrałam sił i kolejne kilometry jechało mi się bardzo dobrze. Słońce powoli zachodziło a ja cieszyłam się bardzo przyjemną jazdą.
Około godz. 20 zrobiłam godzinną przerwę na stacji Orlen przed Obornikami. Zjadłam burgera, napiłam się herbaty, uzupełniłam bidon, założyłam na siebie wszystkie ubrania i nastawiłam się na długą i ciężką noc.
Początek nocy okazał się jednak bardzo przyjemny. Przez ok. 15 km trasa prowadziła gładkim asfaltem. Dopiero za Stobnicą zaczęły się szutry, ale przeplatane drogami asfaltowymi. Przekroczyłam 200 km chwilę po północy, czyli drugą setkę zrobiłam w niewiele ponad 7 godzin. Nieźle.
Na nocnych wycieczkach rowerowych pomagają mi moje zaburzenia rytmów okołodobowych. Moja naturalna doba trwa jakieś 26 godzin i na co dzień muszę przyjmować tabletki na sen, aby być w stanie żyć zgodnie z 24-godzinnym rytmem. Więcej o tym zaburzeniu pisałam na moim drugim blogu w artykule Gdy doba jest za długa, czyli nie 24-godzinny rytm snu i czuwania. Jeśli planuję jechać całą noc, po prostu nie biorę tabletki na sen. Pierwsza senność zwykle pojawia się u mnie ok. godz. 23, ale jest to tylko niewielka senność z przyzwyczajenia. Mniej więcej o tej godzinie zwykle biorę lek i zaczynam zbierać się do snu. Jeśli nie wezmę tabletki, to po około godzinie senność mija i dopiero około 3-4 w nocy zaczynam czuć prawdziwą senność ze zmęczenia. Tak też było tym razem, mimo że obawiałam się, że będzie gorzej, ponieważ startowałam już z niedoborem snu.
Tak więc do około 3-4 w nocy jechałam zupełnie rozbudzona, ale zaczęły mnie martwić inne kwestie. Po pierwsze zimno. Jak jechałam, było w sam raz, ale jeśli zatrzymałam się, momentalnie zaczynałam się wychładzać. A spodziewałam się, że w okolicach wschodu słońca będzie jeszcze zimniej. Po drugie zaczęło mnie boleć kolano. Miałam nadzieję, że to tylko od wychłodzenia nóg i że wytrzyma do końca trasy. Pomagało masowanie. Po trzecie, w pewnym momencie zauważyłam, że mam za mało picia i jedzenia na całą noc. Musiałam oszczędzać.
Do tego w okolicach Sierakowa skończyła się fajna trasa i zaczęło to, czego nie znoszę, czyli tarka na drodze szutrowej. Pojawiała się już wcześniej, ale były to tylko krótkie fragmenty. Tutaj ciągnęła się kilometrami! 10 km przez Puszczę Notecką na północ, potem 3 km na zachód po asfalcie, skręt na południe i znowu 10 km tarki. Zastanawiałam się, o co chodziło tym, co narzekali na piach. Głębokiego piachu było dotychczas może pół kilometra w sumie. Przecież ta tarka jest gorsza!
Nie mogłam się doczekać, kiedy dojadę do Międzychodu. 1 km od trasy jest tam stacja Orlen, na której planowałam rozgrzać się, napić i zjeść. Spojrzałam też wtedy gdzie są inni zawodnicy i okazało się, że w nocy wyprzedziłam chyba kilkadziesiąt osób.
Niestety w nocy na tyle się odwodniłam i miałam na tyle duży niedobór kalorii, że nie udało mi się tego uzupełnić podczas jednej przerwy. Po 40 minutach ruszyłam dalej, ale wciąż słaba.
Nastrój poprawiały piękne krajobrazy. Dużo zieleni, pagórki i przepiękna poranna mgiełka :)
Żałowałam, że to zawody, a nie zwykła wycieczka. Normalnie zatrzymałabym się na dłużej, żeby porobić zdjęcia, ale przecież jestem na wyścigu… Szkoda czasu, szybka fotka i jedziemy dalej.
Wciąż po świetnym terenie i wciąż powoli.
Chwilę przed godz. 9 pękło 300 km, czyli trzecia setka zajęła mi prawie 9 godzin. Nie najlepiej.
Czułam, że potrzebuję porządnego obiadu i ok. 1 -1,5-godzinnej przerwy, aby nabrać sił. Ale przecież już było niedaleko. „Już tylko 100 km, dam radę bez obiadu, szkoda czasu na zjeżdżanie z trasy”. Zadowalałam się sklepami spożywczymi. Przerwa przy jednym, potem jeszcze dłuższa przy drugim, do tego kilkuminutowe przerwy w międzyczasie i tak się wlokłam w kierunku mety. Co pewien czas wyprzedzali mnie kolejni zawodnicy, ci, których przez noc ja wyprzedziłam. Dobrze tylko, że kolano nie dokuczało. Nawet nie zauważyłam kiedy przestało boleć.
Na około 320 km pojawiły się wyczekiwane piachy. Straszne, nieprzejezdne. Chociaż gdybym nie była tak zmęczona, to może… ale w takim stanie, w jakim wtedy byłam miejscami nawet nie chciało mi się walczyć, tylko od razu schodziłam z roweru.
Na szczęście nie towarzyszyły mi długo. To był odcinek może 2-3 km.
Ale niedługo potem kolejna przeszkoda. Kilkaset metrów po kamiennym bruku. A już tak miałam dosyć wtedy wszelkich wertepów…
Było ciężko, ale wkrótce zaczęło się robić lżej. Czułam, że kryzys mija i wracają siły!
Ostatnie 60-70 km jechałam już bez żadnych przerw i to, jak na mnie, szybkim tempem. Spać mi się nie chciało, głodu udało mi się prawie pozbyć i czułam, że mam tyle sił, co poprzedniego dnia. Nie wiedziałam na ile kilometrów starczy mi tych sił, ale zdecydowałam, że póki są, to jadę. Nie chciałam już nawet zatrzymywać się w sklepie, żeby uzupełnić bidon. Wiedziałam, że pod koniec trasy już nic w nim nie będzie, ale uznałam, że trudno, dojadę trochę odwodniona, nawodnię się później.
No i dojechałam. Po 32 godzinach i 9 minutach od startu.
Na mecie organizatorzy czekali z ciepłymi napojami i obiadem. Lekkostrawny ryż z warzywami, właśnie tego było mi trzeba. I prysznic. Dopiero potem, jak usiadłam na leżaku, poczułam porządne zmęczenie.
Po powrocie do domu spałam 12 godzin i przez 3 dni miałam zakwasy w udach.
A po publikacji oficjalnych wyników okazało się, że jestem na 4. miejscu wśród kobiet a generalnie na 55., na 125 zawodników biorących udział. Bardzo mnie cieszy taki wynik :)
W przyszłym roku może spróbuję jeszcze raz. Może zacznę szybciej, bo skoro tyle sił zostało mi na koniec, to może nie trzeba było tak się oszczędzać na początku. Przygotuję się też lepiej z wyposażeniem roweru. Koniecznie muszę jakoś zamontować drugi bidon. Do tego, jeśli udałoby mi się wzmocnić siłę i tym samym prędkość jazdy, to na pewno wynik będzie lepszy :)
Filip
Super, wielki szacun! Też brałem udział. Trasa była całkiem spoko i dla mnie też był to pierwszy raz przejechania takiego dystansu „na strzała”. W nocy faktycznie było mega zimno, ale jakby doszedł do tego deszcz to byłaby masakra. Jazda po lasach nocą to jak dla mnie mega przeżycie, zwłaszcza jak sobie coś się tam w krzakach poruszyło :P. Pozdrawiam!
Robert Kazimirow
wielki szacun. 400km na strzala to i nad morze tez dojedziesz.