Owce, ból nóg i marzenia o kebabie – to najlepiej zapamiętałam z mojej wycieczki na Vereda de la Estrella, jeden z najbardziej popularnych szlaków w górach Sierra Nevada. Przeszłam 33 km z przewyższeniem 1300 m a moje plany były nawet bardziej ambitne.
Vereda de la Estrella to ok. 10 km szlak prowadzący wzdłuż rzeki Genil w północnej części gór Sierra Nevada. Podobno na końcu szlaku jest wodospad i najbardziej spektakularny widok w Sierra Nevada – północna ściana szczytów Mulhacén i La Alcazaba. Według mojego przewodnika jest to obowiązkowy punkt programu dla turystów odwiedzających to pasmo górskie. „Skoro tak, to muszę to zobaczyć” – pomyślałam i tak zrobiłam.
Na Vereda de la Estrella najlepiej wyruszyć z miejscowości Güéjar Sierra, nie znalazłam tam jednak żadnego taniego noclegu. Znalazłam go w Quéntar i cena była tak niska (chyba ok. 50 zł), że zdecydowałam się nocować właśnie tam, chociaż oznaczało to ok. 20 km dłuższą drogę. Teraz pewnie inaczej bym to zaplanowała, ale wtedy, 3 lata temu nie miałam jeszcze doświadczenia i nie mając mapy z podanymi czasami przejść trudno mi było ocenić ile czasu zajmie mi wędrówka.
Wyruszyłam wcześnie, zaraz po wschodzie. Pierwsze kilometry były niezbyt przyjemne z powodu psów. Jeden z nich stał szczekając na mnie w otwartej bramie gospodarstwa. Wyglądało na to, że nikt nie kręci się na posesji, więc zdecydowałam zawrócić i pójść trochę dłuższą drogą. Myślę, że prawdopodobnie nie przekroczyłby terenu posesji mimo że było otwarte, ale kto wie? Nie chciałam ryzykować, przechodząc kilka metrów od niego. Nie lubię takich sytuacji, dlatego w Polsce staram się mieć przy sobie gaz pieprzowy. Później słyszałam kolejne psy szczekające na pobliskich gospodarstwach. Szłam rozglądając się na około i mając nadzieję, że wszystko jest zamknięte.
Poczułam się bezpieczniej, kiedy weszłam wyżej i minęłam gospodarstwa. Droga prowadziła przez sad…
… a trochę wyżej ukazał się ładny krajobraz na Quéntar i okoliczne góry.
Chwilę później doszłam do skrzyżowania z tabliczką informującą o terenie prywatnym. Zrozumiałam, że w prawo jest teren prywatny, dlatego skręciłam w lewo. Niedługo potem okazało się, że jednak wszystko tutaj jest prywatne… Doszłam do bramy i po drugiej stronie zauważyłam tabliczkę z zakazem wejścia. To znaczy, ja byłam na tym obszarze, na który nie można wchodzić. Nie zwlekając, przeszłam przez bramę i szczęśliwa, że nikt mnie nie zauważył i żaden pies mnie nie zjadł, dotarłam wkrótce do Güéjar Sierra. Postanowiłam jednak, że nie będę drugi raz iść tą drogą i w drodze powrotnej podjadę autobusem.
Miałam już za sobą ok. 10 km i 2,5 godziny marszu, dlatego planowałam zjeść obiad w Güéjar Sierra, aby zebrać siły na resztę dnia. Okazało się jednak, że to nie takie proste… Mijałam tylko restauracje, sklepy spożywcze i kawiarnie. Nie chciałam jeść w restauracji, bo w takich miejscach zwykle płaci się dużo a je mało. Wolałam coś mniej ekskluzywnego. Oczywiście miałam ze sobą batony i inne przekąski, ale podczas całodniowych wędrówek lubię zjeść co najmniej jeden porządny, ciepły posiłek.
Obiady naprawdę były dla mnie problemem w tej części Hiszpanii. Zanim przyjechałam do Quéntar, spędziłam trzy dni w Trevélez. Podobnie jak w Quéntar i Güéjar Sierra, tam też są tylko sklepy spożywcze i restauracje.
Zaczęłam marzyć o jakiejś budce z kebabem, ale nie mając wyboru, poszłam do restauracji, zlokalizowanej między Güéjar Sierra a początkiem szlaku Estrella. Była jeszcze zamknięta, ale kelner powiedział, że otwierają za 15 minut, więc zdecydowałam poczekać. Czekałam 40 minut! Właściwie miałam już zamiar wyjść, ale akurat kelner podszedł. Potem oczekiwanie na zamówienie, jedzenie, oczekiwanie na rachunek i ostatecznie straciłam tam 1,5 godziny. I zapłaciłam jakieś 15 euro i wiedziałam, że za chwilę będę znowu głodna.
Byłam zła, że straciłam tyle czasu, bo mój ambitny plan zakładał tylko krótkie przerwy. Włączyłam więc najwyższe obroty i prawie biegiem ruszyłam w kierunku ponoć pięknych widoków.
Przyznam jednak, że Estrella mnie nie zachwyciła. Są tam ciekawe miejsca, jak poniższe, z małymi wiszącymi mostami.
Jednak większość szlaku to po prostu wąwóz. Duże przestrzenie, góry po horyzont – to jest to, co mnie zachwyca. A tu? Góra z jednej strony, góra z drugiej strony i tyle. Nawet jesienne kolory nie dodały wystarczająco piękna. To znaczy, nie mówię, że jest tam brzydko, ale widziałam ładniejsze miejsca.
Nie mogłam się doczekać aż dotrę na koniec szlaku, gdzie spodziewałam się najładniejszych widoków. Niestety, pomimo szybkiego tempa, w pewnym momencie zrozumiałam, że nie mam na to szans. Nogi mnie już bolały, byłam głodna i musiałam trochę zwolnić.
Zdecydowałam dojść do najbliższego skrzyżowania, wejść na Cortijo Cabańas Viejas i wrócić, idąc szlakiem równoległym do Vereda de la Estrella, ale około 300 m wyżej.
Była 17, kiedy dotarłam na szczyt. Miałam prawie 3 godziny do zachodu, więc pomyślałam, że czas jest dobry.
Widoki na górze były całkiem ładne, miałam tylko pewne problemy ze znalezieniem ścieżki, którą powinnam iść. Wiedziałam, w którym kierunku powinnam podążać, ale nie widziłam żadnej ścieżki, tylko piach i trawę. Krążyłam po okolicy, szukając szlaku, kiedy nagle zauważyłam biegnące owce, jakieś 200 m dalej. Pomyślałam, że tam musi być jakaś ścieżka i faktycznie, była.
Był tylko mały problem – szlak był zajęty przez biegnące stado owiec i bałam się, że mnie staranują… albo jakiś baran mnie nie polubi. Czekałam więc, aż przebiegną.
Przebiegły, minęło kilka minut i słyszę, że biegnie za mną kolejne stado. Potem kolejne i kolejne. Były w grupach po kilkadziesiąt, a w sumie myślę, że było ich ponad 1000. Nigdy nie widziałam tak wielkiego stada! Głównie owce, ale było też wśród nich trochę kóz. A co najbardziej mnie zaskoczyło to to, że nie widziałam żadnego pasterza ani psów pasterskich. Same podążały, w tym samym kierunku co ja.
Na początku schodziłam im z drogi, ale w końcu stwierdziłam, że przecież nie będę czekać w nieskończoność, bo ucieknie mi autobus. Weszłam do ich stada i okazało się, że moje lęki były zupełnie niepotrzebne, bo teraz to one schodziły mi z drogi ;)
To ogromne stado owiec i obserwowanie ich zachowania były najciekawszą częścią tej wycieczki. Złe wiadomości były takie, że z powodu problemów ze znalezieniem szlaku i czekania aż owce sobie pójdą, przez 2 godziny przebyłam tylko ok. 4 km. Teraz już czas nie był dobry.
Znowu włączyłam najwyższe obroty. Przedostatni baton w dłoń i prawie biegiem na dół. Ślady dzików dodatkowo mnie motywowały. Nie chciałam iść tamtędy po ciemku.
Ciemność zastała mnie, kiedy byłam ok. 3 km przed Güéjar Sierra. W tym miejscu nie była już problemem. Miałam czołówkę i byłam już poza górami i lasem. Miałam tylko poważne obawy, czy zdążę na ostatni autobus. Byłam pewna, że nie chcę wracać do Quéntar najkrótszą drogą, którą przyszłam. Prywatne tereny, psy, które może będą zamknięte za bramą a może nie – nigdy więcej a na pewno nie sama nocą. Bezpieczna droga była jednak dłuższa, ok. 20 km… chciało mi się płakać na myśl, że będę iść jeszcze taki kawał i to po twardym asfalcie. Bolały mnie stopy, byłam głodna i zmęczona. Marzyłam, żeby już zakończyć tę wycieczkę i zjeść dużego kebaba.
Inną opcją było oczywiście znalezienie noclegu w Güéjar Sierra, ale nie chciałam wydawać tyle pieniędzy. Kiedy byłam już pewna, że nie zdążę na ostatni autobus, zdecydowałam przejść te 20 km, próbując złapać stopa po drodze. Nie miałam jednak dużej nadziei, że się uda, bo wcześniej czytałam w internecie, że Hiszpanie niechętnie biorą autostopowiczów.
Zaczęłam łapać stopa zaraz jak doszłam do Güéjar Sierra. Ku mojemu zdziwieniu, tylko kilka samochodów przejechało i już kolejny się zatrzymał. „Potrzebuję pomocy. Quéntar. Poproszę?” – to było wszystko, co potrafiłam powiedzieć po hiszpańsku. Znowu ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że znają dobrze angielski. Nie mogli podwieźć mnie do Quéntar, ale zaoferowali podwiezienie na przystanek autobusowy. Przed wycieczką sprawdziłam w internecie rozkład jazdy i byłam pewna, że autobus już odjechał. Nie wiem czy źle sprawdziłam, czy w internecie był błąd, ale okazało się, że za 10 minut będzie ostatni autobus do Granady. Byłam taka szczęśliwa! W Granadzie przesiadłam się na autobus do Quéntar i zakończyłam moją najdłuższą jednodniową wycieczkę.
PS. Następnego dnia rano wciąż marzyłam o kebabie. Planowałam go zjeść w Granadzie, przez którą przejeżdżałam tego dnia w drodze do Sevilli. Okazało się, że nawet w tak dużym mieście nie jest łatwo dobrze zjeść. Przyjechałam tam w niedzielę, ok. 11 i wciąż wszystko było zamknięte. Ok. 12 byłam w najbardziej turystycznym rejonie, nawet znalazłam kebaba, ale był zamknięty… Byłam tak głodna, że w końcu poszłam do jakiejś restauracji. Znowu zapłaciłam ponad 10 euro i nadal byłam głodna. Ale w końcu znalazłam! Mały brudny bar z dużym smacznym kebabem za 3,5 euro. Po kilku dniach odżywiania się w restauracjach w końcu poczułam, że naprawdę się najadłam :)
Dodaj komentarz